Wydawało mi się, że tak na prawdę mam dwie możliwości. Albo będę lał paliwo "Myszka Miki", albo zacznę słabiej dociskać pedał gazu. Postanowiłem jednak podejść do tematu ambitniej i poszukałem materiałów na tamat EcoDrivingu.
Jest trochę materiałów w necie, ale ponieważ nie chciałem spędzac zbyt wiele czasu na teorii wybrałem http://en.wikipedia.org/wiki/Fuel_economy-maximizing_behaviors. W przekonaniu, że jest to dobra strona utwierdził mnie fakt, że powołują się czasem na MythBusters, a oni przecież na pewno mają rację ;-)
Następnym krokiem było wybranie technik. Zdecydowałem się na:
- jazdę na luzie (bez wrzuconego biegu ;-)), gdzie się da (tzw. coasting)
- hamowanie na silniku
- trzymanie obrotów silnika w zakresie, gdzie spalanie jest najmniejsze
- jazdę z tempomatem
Ważna zasada, której postanowiłem się trzymać, to nie utrudnianie ruchu. Czyli czasem jednak trzeba dociskać pedał gazu. I oczywiście raz na jakiś czas dogazować na poprawę samopoczucia. W związku z tym myślę, że to nie jest taki typowy EcoDriving, tylko SemiEcoDriving :-). Żadna inna nazwa nie przychodzi mi do głowy.
Po zrobieniu około 200 km, średnie spalanie to 10,4 l/100 km, co w porównaniu z 13 l/100 km (zanim zostałem SemiEcoDriverem) jest sporym postępem. Czyli wychodzi, że na 100 km oszczędzam jakieś 12,35 zeta (przy cenie 4,75 za litr) i miesięcznie zostaje 123 zeta z groszami w kieszeni. Fajnie :-)
Są też inne plusy takiej jazdy... a przynajmniej wydaje mi się, że są. Podzespoły samochodu (silnik, hamulce) mniej się zużywają. Jeśli tak nie jest, to niech mnie ktoś uświadomi :-)
Muszę jeszcze pojechać w jakąś dłuższą trasę za miasto i tam sprawdzić techniki EcoDrivingu. Myślę, że w trasie będę w stanie oszczędzić jeszcze więcej, ale to będzie temat kolejnego wpisu gdzieś tam w przyszłości :-)